Jak łyse konie

Rozmowa z Darkiem Sojką, muzykiem, multiinstrumentalistą Carrantuohill
Rafał Zieliński, 31 maja 2017
Dariusz Sojka
Fot. Kamil Piotr Piotrowski
Multiinstrumentalista, zafascynowany folkiem, ale i jazzem i rockiem. Od trzydziestu lat związany z grupą Carrantuohill – ikoną celtyckiego grania w Polsce. O początkach, wzlotach, upadkach, sukcesach, pomysłach i Celtach.

Ile ma wspólnego Górny Śląsk z Irlandią?

Historycznie ponoć dużo. Celtowie przechodzili przez Polskę, Czechy, Austrię, Śląsk. Mówimy zawsze, że szli i gwałcili, a z gwałtów czasami powstawały dzieci, więc celtyckie geny w nas zostały (śmiech). Ale myślę, że bez względu na to, czy zaczynalibyśmy na Śląsku, w poznańskim, mazowieckim czy nad morzem, to ta muzyka byłaby tak samo odbierana. Jest niezwykle nośna. Harmonia i melodyka sprawia, że się podoba przy pierwszym zetknięciu. A dodatkowo Śląsk i folkiem, i bluesem stoi, więc to było dobre miejsce do startu. Nie chcę, by zabrzmiało to górnolotnie, ale jeśli chodzi faktycznie o muzykę irlandzką i celtycką, to wszystko robiliśmy jako pierwsi. Byliśmy lodołamaczem. Następnym już było łatwiej. I bardzo dobrze.

Kto was pozarażał tą muzyką?

Ja jestem tym wirusem. To był koniec, może połowa lat 80. Telewizja puszczała serial „Porwany za młodu”, muzykę zrobił Vladimir Kosma, francuski Rumun, na uilleann pipes grał Liam O’Flynn. Utkwiły mi w głowie piękne dźwięki i instrumenty, o których nikt nie miał pojęcia. Później był film „Pod wiatr” o skazańcach irlandzkich zesłanych do Australii. Tam wszystko się kręciło wokół pędzenia bimbru (śmiech), ale była znakomita muzyka w irlandzkich klimatach. „Kropką nad i” była pierwsza płyta Kwartetu Jorgi. Dostałem ją na urodziny od naszego basisty. Na jednej stronie była muzyka bałkańska, na drugiej irlandzka. Słucham i mówię: „Cholera, już to słyszałem, te irlandzko-szkockie granie. Chcę to grać”. Mimo, że zawsze ciągnęło mnie do bluesa i jazzu, a z Adamem Drewniokiem i Zbyszkiem Seydą obracaliśmy się wokół poezji, to wylądowałem w muzyce irlandzkiej. Trzeba też wrócić do takiego eksperymentu żorskiego, to szantowy skład Miondze. Tam grał na gitarze nasz Boguś Wita. On, tych dwóch moich kolegów ze szkoły średniej, potem doszedł skrzypek Maciek i perkusista Marek... No i tak się do dziś „kulamy”.

Postawiliście w pewnym momencie tylko na zespół.

Na starcie to były próby, małe koncerty dla znajomych. Ale to był dobry moment, był popyt na takie granie. To była zabawa i hobby, ale gdy widzisz, że zabiera ci to czas i nagle zarabiasz, to decydujesz się wszystkim walnąć i skupić na zespole. Zrezygnowałem z pracy bez żalu, bo chyba się urodziłem, by być takim lekkoduchem i zajmować się rzeczami ulotnymi, a taka jest muzyka. Postawiliśmy na nią, choć Marek prowadzi sklep, a jeden z nas ciągle chodzi – jak to się mówi – na osiem godzin do roboty.

Dołączyliście perkusję. „Nowe otwarcie”?

Sprawcą tego jest poniekąd Jurek Owsiak, oczywiście nieświadomie. Z Przystankiem Woodstock byliśmy związani od jego początku. Jurek nas zaprosił, ale nie było sceny folkowej tylko jedna dla wszystkich. Stwierdziliśmy, że ze skrzypkami, akordeonem, flecikami się nie obronimy. Padło, by zatrudnić jednorazowo, jednorazowo powtarzam, perkusistę. Mieliśmy dwóch na oku, Marek odebrał telefon. Zagraliśmy udany koncert i ustaliliśmy, że jak będą większe występy, to będziemy go zapraszać. Tak go zapraszaliśmy, że został.

Eksperymenty z jazzem, popem – folk jest za ciasny?

Kiedyś Cejrowski napisał zdanie, za które byłem strasznie wściekły. Graliśmy na Pikniku Country, był „Dzień Irlandzki” i on stwierdził, że „muzyka irlandzka na dłuższą metę jest jak borowanie zębów”. To było jakieś dwadzieścia lat temu. Strasznie mnie to denerwowało, ale dziś poniekąd przyznałbym mu rację. Dla tych, którzy siedzą w temacie, jest naturalne to okrojenie z instrumentów harmonicznych, perkusyjnych. Ale my chcemy grać tę muzykę dla wszystkich i czasami trzeba się odwrócić w stronę słuchacza i zaproponować mu muzykę irlandzką, podaną nieco inaczej. Nie komercyjnie, bo uważam, że nigdy nie zniżymy się do pewnego poziomu, ale próbujemy wypośrodkować między graniem tradycyjnym, a tym dla szerszej publiczności.

Co znaczy Fryderyk dla zespołu muzyki folkowej, której... praktycznie nie ma w mediach?

To jest zawsze wielki prestiż i wydarzenie, które można wpisać do historii zespołu. Ale szczerze, to ani koncertów, ani talentu od tego nam nie przybyło. Ciągle gramy swoje. Oczywiście jak ktoś nas zapowiada na koncertach, to pada „laureaci Fryderyka”, ale gdybyśmy nie dostali tej nagrody, to i tak bylibyśmy na tym etapie, na którym jesteśmy teraz. Z drugiej strony to frajda i fajnie, że nas rynek od muzyki „masowego rażenia” dostrzegł i docenił.

Jak to się stało, że do zespołu wpuściliście wokalistkę?

Zawsze większe szczęście mieliśmy do wokalistek niż do wokalistów, choć Robert Kasprzycki był z nami przez pewien czas. Z drugiej strony jak spojrzeć na irlandzkie zespoły, to w wielu przypadkach są w nich wokalistki. Nie dobieraliśmy płci wokalu, ale chyba tak to jakoś musi być. Wiele razy mówiliśmy, że facet by się przydał, bo jak coś dziewczyna zbroi, to głupio jest jej nagadać. Jednak uważam, że kobieta sprawia, że ta współpraca jest fajniejsza. Z różnych przyczyn. Ania, która w tej chwili robi drugi rok Akademii Muzycznej, to dziewczyna z talentem, którą poznaliśmy jak miała chyba dwanaście lat. Śpiewała w Teatrze Rozrywki w Chorzowie i brała udział w międzynarodowym konkursie młodych wokalistów w Żorach. Ona nam już gdzieś tam przemykała i jak przyszedł moment, że trzeba było zastąpić poprzednią wokalistkę, która poszła w stronę opery, to ktoś przypomniał o Ani.

Trzydzieści lat zlewa się już w całość?

Mogę mówić za siebie, mam już 53 lata. Niedawno jeden człowiek napisał naszą biografię. Lekturę zostawiam sobie na emeryturę. Ale przeczytałem parę rozdziałów o początkach zespołu, to stwierdziłem, że czytam nie o sobie, bo o tym pozapominałem. Oczywiście są sytuacje, które decydowały o losie zespołu i to się na zawsze zapamięta.

Czy lata świetności muzyki folkowej już były czy są teraz, dzięki internetowi?

Nie było ani lepiej, ani gorzej. Było inaczej. Nie wiem czy to wynika z perspektywy wieku, bo jak człowiek jest młody i zaczyna robić coś świeżego, to inaczej patrzy. Zaczynaliśmy grać muzykę irlandzką i dotarcie do jakichkolwiek materiałów to była niesamowita historia. Dziś na YouTube masz co chcesz. Podejrzewam, że mieliśmy z tych trudności większą frajdę, niż teraz młodzi zakładający nowy zespół, bo mają wszystko na tacy. Mam też wrażenie, że festiwali z tradycyjną muzyką folkową było więcej, niż obecnie. Nasz „Sari”, który ma tyle lat ile zespół, ma korzenie w muzyce żeglarskiej, potem był szantowo-folkowy, potem folkowo-szantowy, teraz to festiwal folkowo-trudnopowiedziećjaki. Tak jest często dlatego, że rynek muzyczny w Polsce jest rozregulowany, zdeformowany. Nie ubliżając nikomu – są gwiazdy jednosezonowe z wytwórni, potem gwiazdy od lat funkcjonujące na listach przebojów, długo nic i cała reszta. Nie tylko folk, ale są i znakomite zespoły rockowe, reggae, które się nie przebiją. Nigdy nie mieliśmy potrzeby „pchania się”, ale widzieliśmy równowagę między niszami i tymi komercyjnymi artystami, ze szpicy list przebojów. Teraz jest szpica, duża dziura i reszta.

Rządzą specjaliści od rynku muzycznego, nie od muzyki.

Kiedyś popularność była produktem ubocznym talentu, a dzisiaj kilku gości robi analizę, że w sezonie letnim jest potrzebna brunetka z dużym biustem, niech ma 22 lata... Potem kombinują, co ma śpiewać i szukają kogoś, kto spełni te warunki. Niekoniecznie musi mieć talent i potrafić śpiewać. To produkt sezonowy. A zespół niszowy, który istnieje od trzech dekad nie jest wynikiem produkcji. Istnieje dzięki potrzebie własnej i publiczności, która na koncerty przychodzi. Jeśli przestaliby, to nie ma sensu tego ciągnąć. Nigdy nie związaliśmy się z żadną wytwórnią, sami wytwarzamy płyty, produkujemy i mamy złotą, platynową. Nigdy nikt nam nie narzucał jak mamy grać i co – to jest między innymi siła zespołu. Nie potrafiłbym tak funkcjonować, że robimy numer i przychodzi gościu, który nie zna się na muzyce i każe mi coś zmieniać.

Najdziwniejsze miejsce, w którym graliście?

W Niemczech graliśmy na przeogromnej koparce. Bardzo dziwny koncert zagraliśmy kiedyś w Krakowie w pubie. Pierwszy numer i cisza, drugi i cisza. Konsternacja, rozglądamy się i widzimy, że cała publika macha rękami. Okazało się, że dwa pietra wyżej było centrum głuchoniemych i oni po zajęciach zeszli na piwo. Zagraliśmy parę numerów, po czym stwierdziliśmy, że chyba skończymy (śmiech). Fajnie się grało na promie, zwłaszcza podczas sztormu, gdy bujało. Były nieczynne kościoły... Nasze koncerty można liczyć już w tysiącach, ale ciągle trafiają się miejsca, gdzie przyjeżdżasz i robisz wielkie oczy i pytasz „to my tu serio gramy”?

Policzyliście przejechane kilometry?

Myślę, że równik objechaliśmy i to może dwa razy. Europę zjeździliśmy, udało nam się być w Stanach Zjednoczonych, w Moskwie. Na początku jeździliśmy własnymi autami. Przestaliśmy się w nich mieścić i w tej chwili mamy już czwartego busa. Jest naszym drugim domem, czasami spędzamy w nim pół roku. Podejrzewam, że za niedługo będzie numer pięć, bo tego już zajeżdżamy. Nie ukrywajmy: wygoda jest ważna, organizm jest mniej odporny na długie podróże. Pierwsza myśl na wieść o koncertach na przykład we Francji jest taka „O Jezu, mój kręgosłup”. Ja mówię, że chorobą zawodową muzyków jest nie marskość wątroby, ale płaski tyłek (śmiech). A koncert jest jak minimalna wisienka na torcie po długiej trasie.

Były momenty, że chcieliście to skończyć?

Jak w małżeństwie – w trzydziestoletnim związku bywają kryzysy. Rodzina, dzieci, brak czasu, proza życia... – wszystko przekłada się na zespół. Kryzysy zdarzały się na początku, sam kiedyś chciałem rozpieprzyć zespół. Ale trzon składu to sześciu facetów, a z facetami jest tak, że jak się ktoś wnerwi, to powie parę słów, a za tydzień już siedzą razem przy piwie. Musieliśmy umieć znaleźć kompromis personalny i muzyczny, bez tego nie da się tworzyć. Daliśmy radę. Dziś znamy się jak łyse konie, dłużej niż z żonami. Chyba nam wyszło, bo od wielu, wielu lat nie było akcji po tytułem „pieprznijmy tym” (śmiech).

Dziękuję za rozmowę.

Newsletter

Zapisz się na cotygodniowy newsletter folkowy
Pokaż menu